Każdy je zna, nawet jeśli nie wie nic o ich autorze, to przecież rozpozna obraz, którego kserokopia wisiała w niejednym domu, na wielu klatkach schodowych, przychodniach, bibliotekach czy (tak, tak) w zakładach pracy. Obraz ten kojarzyć mi się będzie po wsze czasy z nierównymi ścianami w kolorze brudnej żółci, lub turkusowej lamperii pociągniętej do połowy wysokości ściany farbą olejną. Na takich oraz wielu innych ścianach w czasach PRL-u wisiała ta nieszczęsna kserówka, czasem niezdarnie oprawiona w ramki lub naklejona na karton, i nic na to nie poradzę, że nie potrafię się nim zachwycić. A jednak wciąż zastanawia mnie fenomen tych słoneczników. Dlaczego stały się jednymi z najbardziej rozpoznawalnych dzieł ze wszystkich, które do naszych czasów powstały? Czy jest jakiś wyraźny powód, dla którego tak się właśnie stało?
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Nie przepadałam nawet za resztą prac Vincenta Van Gogha, choć pejzaże z Arles są już całkiem znośne. Ale nagle, w prezencie urodzinowym od sympatycznych sąsiadów dostałam fotel bujany, ciut za mały, taka replika prawdziwych, pełnowymiarowych foteli, oraz wielką książkę – o niewyobrażalnej, jak na biografię liczbie stron – 1056 !! „Van Gogh Życie” jest autorstwa Gregory White Smith oraz Stevena Naifeh. Zaprawdę powiadam Wam, jest to książka dla prawdziwych moli książkowych. Kto nigdy nie zaczytywał się w wielotomowych powieściach, gdzie opisów i dygresji można znaleźć bez liku, kto nie czytał z zapartym tchem monumentalnych opowieści, gdzie tocząca się akcja była zaledwie pretekstem dla odmalowywanego tła historycznego, kto tego nigdy nie lubił, nie przebrnie przez ów gąszcz. Ja przebrnęłam, mało tego, sprawiło mi to olbrzymią przyjemność, i naprawdę żałuję, że jak wszystko w świecie, i ta książka, niestety, miała swój koniec.
Chyba jednak dałam się przekonać do słoneczników. Nie tylko do nich. Do reszty prac również. Bo to nie są zwykłe słoneczniki, choć ich pierwowzorem były zwykłe kwiaty. W tych słonecznikach jest coś więcej i nie ma to nic wspólnego z pięknem kwiatów. Właściwie to nie wiem nawet jak to wyrazić, jak nazwać to coś, co błąka się między ich konturem a plamą, między światłem a cieniem, coś co wzrusza i zdumiewa jednocześnie. Nie, absolutnie nie chcę popaść w patos, ale naprawdę to w malarstwie, a szerzej w sztuce, wcale nie chodzi o odwzorowanie czegoś, co jest na zewnątrz. Sztuka i w tym malarstwo również, to medium transponujące treści wewnętrzne do zewnątrz, tak by choć jeden człowiek mógł zobaczyć, mógł poczuć i doznać tego, co czuje twórca. A co ciekawsze, te odczucia wcale nie muszą być ze sobą zgodne. Taka interpersonalna wymiana.
Vincent Van Gogh miał naprawdę paskudny charakter. Ileż razy denerwował mnie swoim postępowaniem, swoim egoizmem i niekonsekwencją. Bywałam na niego strasznie zła. Przeklinałam go razem z jego matką. Milczałam jak Theo, przeczekując gorączkowe tyrady w jego listach. Był mi całkowicie obojętny, podobnie jak dla Sien. Oburzał i irytował, niezdara jedna. Nikt go nie lubił, nikt nie mógł z nim dłużej wytrzymać, ja również.
Vincent był bardzo samotny i nieszczęśliwy, opuszczony przez wszystkich, upokorzony przez życie – mimo to ciągle pragnął bliskości, uznania, szczerej przyjaźni. Byłam nim. Wiem co to znaczy. Vincent był człowiekiem z krwi i kości, takim jak my wszyscy, raz błądził, by za chwilę wznieść się ponad to. Miał też pecha, porywczy charakter i wiele innych cech, które w takiej właśnie konfiguracji sprawiały, że był tym, kim był.
Co do tego mają słoneczniki? Być może są ucieleśnionymi nadziejami Vincenta, płonącymi namiętnościami, które nim targały. Może. Na pewno nie są zwykłymi kwiatami, choć na świecie jest milion osób, które namalowałyby je bardziej podobne do siebie. One są jednak bardziej podobne do niego.