*
W lutym tracę nadzieję. W lutym nie mogę się obudzić, choć powinnam. W lutym się urodziłam, wobec tego faktu więc, nie dziwi mnie już nic. Najgorszy miesiąc w roku, dobrze choć, że trochę krótszy niż reszta. Nawet jeśli przez chwilę błyśnie promyk słońca, ciągle przymarzam do podłoża, nie mogąc wznieść się ani ociupinę ponad codzienność. Przysięgam, że od lutego wolę listopad, choć przecież do wiosny bliżej nam od teraz.
Nokturnowy listopad jest bardziej stylowy, taki w czerń spowity, melancholijny, zadumany – po prostu stylowy. A luty? Nijaki, brzydki, nagi, mroźny, wyczerpujący. Po prostu niemy. Chcemy, by jak najszybciej minął, nie licząc się z czasem, który luty nam ofiaruje.
Ten jego czas przypomina trochę gnicie w łóżku niedzielnego popołudnia i niechęć do jakiejkolwiek aktywności. Siedzę w domu, bo niby dokąd można by pójść? Na spacer za zimno, zbyt wietrznie i zbyt ponuro. Na rozrywkę nie mam ochoty, ludzi omijam szerokim łukiem, bo i o czym z nimi rozmawiać? Chyba tylko o tym, jak brzydki jest luty….
Jak co roku, znowu objawia się mi wiedza o nieuchronności końca wszystkiego, bo i cóż z tego, że od dzisiaj bliżej nam do wiosny, skoro tak zaczyna się coś, co przeminie w swym szaleństwie, i znów zacznie się zima, i znów będzie listopad, a potem luty …?
Jakież to nieproduktywne, nie prowadzące do niczego, takie roztrząsanie, albo wytrząsywanie się nad oczywistościami. Nie lepiej zabrać się za robotę? Zrobić coś w końcu poważnego, dokonać czegoś, zwrócić na siebie uwagę? Być kimś określonym, mieć styl, followersów, mieć zajęty czas?
Ważną misję do spełnienia mieć. Naprawić świat, udowodnić swoją rację, pokazać na co mnie stać. Ach tak, to na tym polega życie, na byciu lepszym od wszystkich, na rywalizacji, to mały wyścig zbrojeń przecież. Zapomniałam. Zagapiłam się na ogołocone krzaki, na ośnieżone pola jawiące się w świetle co najmniej trupim.
Takie światło, taki klimat. Nic z tym nie zrobię. Mam tylko jedną pociechę z tego całego lutego: że gorzej już być nie może 🙂